Prawdziwa tolerancja w szkołach

Poniższy artykuł został napisany dla Charleston Gazette, dziennika wydawanego w Karolinie Południowej, USA. Jednak redakcja dziennika uznała, nie nadaje się on do druku. Redakcja Na Początku… jest przeciwnego zdania.

Felietonistka Ellen Goodman popełniła właśnie niewybaczalny grzech w epoce postmodernistycznej — „zakwestionowała wartość tolerancji”.

Co doprowadziło tak znanego liberała do tak nieliberalnego stanowiska? Było to uświadomienie sobie, że przeważająca większość Amerykanów chce, by na lekcjach nauk przyrodniczych w szkołach publicznych nauczano zarówno ewolucjonizmu, jak i kreacjonizmu.

Tak wielka tolerancja ze strony społeczeństwa amerykańskiego to „zbyt wiele dobrego”, ostrzegła Goodman. Ewolucjonizm i kreacjonizm są „wzajemnie niezgodnymi ujęciami pochodzenia człowieka”, pouczyła swoich czytelników, a jeśli ludzie sądzą, że oba je można nauczać w szkołach publicznych na zasadzie „opcji”, to przyjęli wygodną postawę, którą można podsumować zwrotem „nieważne, czego się uczy”.

Cierpka ocena Amerykanów, wystawiona przez Goodman, oparta była na niedawnym badaniu opinii publicznej przeprowadzonej przez ultraliberalną grupę People for the American Way (PAW). Na podstawie 1500 wypełnionych ankiet badanie ujawniło, że 83 procent Amerykanów popiera nauczanie ewolucjonizmu. Ale prawie równie wielu — 79 procent — uważa, że kreacjonizm powinien także mieć swoje miejsce w programach szkół publicznych.

Wielu mędrców zostało naprawdę zaskoczonych przez to, że aż 30 procent Amerykanów nie chce, by kreacjonizm został wyrzucony do zajęć z historii lub nauki o społeczeństwie; chcą oni, by go nauczano jako teorii przyrodniczej.

Z pewnością nie były to wyniki, jakich oczekiwała PAW, kiedy przeprowadzała badanie. Ani nie wskazują one na to, co Goodman myśli. Amerykanie nie stali się wygodni; oni po prostu nie przyjmują niekierowanej wersji ewolucji, w której nie ma pojęcia celu, ale o której naucza świat nauki. Jeśli wierzą w ewolucję, to myślą, że Bóg kierował tym procesem. Ale chcą także rozważać możliwość, że istnieje naukowe świadectwo przemawiające na rzecz stworzenia.

Jak się zdaje, Goodman myśli, że coś takiego wprowadzi religię do szkolnego programu. „Rady szkolne opracowujące program szkolny nauk przyrodniczych ciągle muszą wybierać między nauką i religią, ewolucjonizmem i kreacjonizmem”, pisze ostro. Ale myśl, że życie zostało zaprojektowane przez jakiś inteligentny czynnik, można wyrazić przy pomocy ściśle naukowych pojęć. To właśnie czyni tzw. „teoria projektu”. Nie opiera się ona na tekstach czy nauczaniu religijnym; jest ona wnioskiem wyprowadzonym ze świadectwa naukowego.

Uczeni mogą odwoływać się do danych empirycznych, by określić, czy jakieś zdarzenie zostało wywołane przez naturalną, czy też przez inteligentną przyczynę — tak jak detektyw opiera się na świadectwie, gdy rozstrzyga, czy jakaś śmierć miała charakter naturalny, czy była morderstwem, i tak jak firma ubezpieczeniowa opiera się na świadectwie, gdy rozstrzyga, czy jakiś pożar był przypadkiem, czy podpaleniem. Uczony badający — powiedzmy — strukturę cząsteczki DNA, przeprowadza dokładnie to samo rozumowanie, by rozstrzygnąć, czy kod DNA jest wynikiem przyczyn naturalnych, czy skutkiem działania inteligentnego czynnika. Dzisiaj wykwalifikowani uczeni dochodzą do wniosku, że teoria projektu sensownie pasuje do danych. Ukazują się wpływowe nowe książki napisane przez takich uczonych jak biolog molekularny Michael Behe (Darwin’s Black Box, The Free Press) i matematyk William Dembski (The Design Inference, Cambridge University Press), które wskazują na trudności darwinowskiego ewolucjonizmu i ujawniają świadectwo przemawiające na rzecz inteligentnego projektu we Wszechświecie.

Oczywiście, każda teoria pochodzenia życia będzie miała religijne implikacje, ale to nie znaczy, że należy ją wyrzucić z sal szkolnych. Sam darwinizm posiada religijne (czy raczej — antyreligijne) implikacje, ale nadal uważa się, że nauczanie go w szkołach publicznych jest właściwe. Darwinizm i teoria projektu nie są dwiema różnymi dziedzinami wiedzy; są to rywalizujące odpowiedzi na to samo pytanie: jak życie powstało i różnicowało się na Ziemi? Jeśli można nauczać jednego ujęcia, to powinno się nauczycielom pozwolić nauczać także i drugiego.

Na tym właśnie polega dobra pedagogika. Najlepszym sposobem, by uczniowie rozumieli kontrowersyjne sprawy, jest prezentowanie obu stron, nauczanie ich, jak ważyć świadectwo empiryczne i jak krytycznie myśleć. To właśnie robimy na innych lekcjach, dlaczego więc nie mamy tego robić na lekcjach nauk przyrodniczych?

Kiedy szkoły zakazują analizowania świadectwa empirycznego przemawiającego na rzecz projektu, tłumią jedną ze stron kontrowersji. Ale tłumienie alternatywnych poglądów stanowi „dyskryminację punktu widzenia”, czyli coś, co Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych uznał za niekonstytucyjne. W procesie Edwards v. Aguillard Sąd Najwyższy faktycznie określił, że wolność akademicka obejmuje prawo nauczyciela do nauczania naukowych alternatyw wobec dominującego darwinowskiego podejścia do pochodzenia biologicznego w klasach szkół publicznych.

Można oczekiwać, że na lekcjach nauk przyrodniczych szkoły chętnie będą nauczać uczniów, by sprawdzali wszelkie świadectwo empiryczne. Sprzyjać to będzie prawdziwej tolerancji — nie wzruszenie ramion i postawa „obojętne, co”, ale pragnienie poznania prawdy, które szanuje prawo wszystkich do przedstawiania racjonalnego argumentu na rzecz ich przekonań.